Październikowy raport z kuracji siemieniem lnianym.

No i nadeszła pora na podsumowanie drugiego miesiąca zażywania siemienia lnianego. Już przyzwyczaiłam się do wyglądu tego gluta i nie budzi on już we mnie tak zdecydowanej niechęci jak w początkowym okresie. Jednak do wszystkiego można się przyzwyczaić:)

Dzień dzisiaj niesamowicie pochmurny, to i niestety zdjęcia nieciekawe. Po prawej mąż zrobił fotkę z lampą.

Po lewej zdjęcie bez lampy, po prawej z lampą.


Jednak odpuściłam sobie próby powrotu do fal. Widocznie moje włosy wyprostowały się, więc na siłę nie będę walczyć z naturą. A proste fajnie wyglądają i bardzo mi się podobają. Dopiero te zdjęcia uświadomiły mi, jak bardzo urosły mi włosy. To było zawsze moje marzenie:)

Końcówki proszą się o obcięcie, ale ten jeszcze jeden miesiąc wytrzymam. Chcę jak najlepiej zobrazować wpływ siemienia na wzrost włosów.


po lewej zdjęcie z października, po prawej z września


Porównanie długości włosów październikowych z wrześniowymi nieco niedokładne, bo we wrześniu próbowałam podkreślić fale. 


po lewej włosy z października, po prawej z sierpnia.


Porównując sierpniowe włosy z październikowymi widać już wyraźnie, jak bardzo one urosły.

Największy wpływ jedzenia siemienia lnianego widać właśnie na podstawie przyrostu włosów. Podejrzewam, że mierzenie włosów centymetrem jest niezbyt dokładne, ale zmiany wyglądają następująco:


                                         sierpień:                         październik:
-włosy na czubku głowy-           41 cm                               47,5 cm
-włosy na skroni-                     36 cm                               43 cm
-włosy za uchem-                    32 cm                               40,5 cm

Pomiary oczywiście nie mogą być dokładne, bo nigdy tych samych włosów nie uda się dobrać do mierzenia. Zawsze te dwa centymetry na pomyłkę należy odjąć. Tak asekuracyjnie. Jednak nie zmienia to faktu, że włosy rosną mi dość szybko. Nigdy nie były do tego skore, więc cieszę się bardzo:)

Co do wpływu na zmniejszenie wypadania włosów niestety nie mam nic pozytywnego do dodania. Włosy nadal są słabe i wypadają. Jednak rośnie duża ilość nowych włosków, bo widzę pełno baby hair, zwłaszcza po wysuszeniu włosów suszarką. Sterczą wówczas we wszystkie strony.

Muszę jeszcze nadmienić, że ostatnio zauważyłam nieco zmniejszone przetłuszczanie się włosów. Na drugi dzień po umyciu włosy nie są już okropnie pozlepiane tłuszczem. Co prawda po południu już są nieświeże, ale pół dnia zyskałam i bardzo się z tego cieszę. Nie mogę jednoznacznie tego małego sukcesu przypisać ziarenkom lnu, ale wspomnieć o tym muszę.

Dwa miesiące za mną, efekty zauważalne, aczkolwiek liczyłam na wzmocnienie słabej czuprynki. No ale w tym niezastąpione są drożdże i wkrótce zacznę je pić. 

O poranku...



Bywają takie dni, gdy wszystko co nas otacza wydaje się ułudą. Nagle okazuje się, że zbudowaliśmy sobie obraz rzeczywistości znacznie odbiegający od realiów. Żyjemy w świecie snów i marzeń. Nie widzimy, lub nie chcemy zobaczyć prawdy. Może dlatego, że boimy się jej. A może dlatego, że tak nam jest wygodniej, łatwiej. Nie trzeba się zmuszać do wysiłku, nie trzeba pracować nad ulepszeniem, udoskonaleniem. Bo skoro jest dobrze, to po co to zmieniać?

I nagle okazuje się, że cały nasz świat otacza szklana fasada, która tłucze się na miliony kawałków z wielkim hukiem. I naga rzeczywistość przytłacza. Spojrzenie prosto w jej oczy boli. Dobrze, gdy mamy wolę walki, gdy chcemy jeszcze budować od nowa, tym razem na silnych fundamentach. Ale co zrobić, gdy jest już się za daleko, by wrócić na start i rozpocząć nowy wyścig? Lub gdy nie widzimy już sensu w ponownym stawaniu w szranki?

Boli uświadomienie sobie, jak bardzo się myliliśmy. Boli stracony czas na trwaniu w miejscu, a nawet na cofaniu się. W imię czego? Lepszego życia, szczęścia , miłości? 

Czasem trzeba wszystko zburzyć, aż do kamienia węgielnego, po to, by móc postawić świat na nowo. Bo już wiemy, jaki ten nasz świat powinien być. I wiemy, jakie błędy nas doprowadziły do punktu zwrotu. Choć czasem ten punkt okazuje się metą. Bo nic już dalej nie ma. I nie wiemy, czy warto wracać do początku. I nie wiemy, czy mamy wciąż w sobie siłę. Dużo sił. 

I nie wiemy, co dalej...

Ja nie wiem....

Piwna płukanka do włosów.


Moje włosy są cienkie i delikatne. Niezaprzeczalnym plusem takiego rodzaju włosów jest ich niesamowita miękkość. Są jak jedwab. Jednak jest również druga strona medalu. Takie włosy mają tendencję do szybkiego oklapnięcia i przetłuszczenia się. Najbardziej mnie denerwuje, gdy moje rano umyte włosy po południu tracą całą swoją puszystość.



żródło




Aby temu zapobiec można stosować produkty do modelowania i utrwalania fryzur. Na rynku mamy całą masę pianek, płynów i lakierów. Jednak ja postanowiłam postawić na naturalne produkty. I powiem wam, jestem z efektów bardzo zadowolona.


źródło



Pierwsze wzmianki o stosowaniu płukanki z piwa przeczytałam będąc w podstawówce. Jak sobie pomyślę, że to ponad 20 lat temu, to eh... Pamiętam, że namiętnie czytałam wówczas Sztandar Młodych. Były tam naprawdę ciekawe porady. Właśnie stamtąd dowiedziałam się o płukankach do włosów, maseczkach, niebanalnych fryzurach. Wiem, że kiedyś wypróbowałam piwną płukankę, ale nie pamiętam efektów.

Po tych wszystkich latach znów chwyciłam za butelkę z piwem:)







Piwo posiada dobroczynny wpływ na nasze włosy. Oprócz swoich podstawowych składników, posiada:
  • siedem witamin grupy B,
  • witaminę PP,
  • niewielkie ilości witaminy C,
  • potas,
  • wapń,
  • fosfor,
  • żelazo,
  • miedź,
  • cynk oraz
  • proteiny.

źródło

Składnikami piwa, które posiadają właściwości pielęgnujące włosy są chmiel i zboża. Wyciąg z chmielu jest bogaty w olejki eteryczne, garbniki i flawonoidy.. Działa wzmacniająco na włosy zmniejszając ich przetłuszczanie. Przyspiesza podziały zachodzące w cebulkach włosowych oraz łagodzi podrażnienia skóry głowy - dlatego stosuje się go do produkcji szamponów i odżywek do włosów. Piwo poprawia również połysk włosów i ułatwia ich układanie. Najczęściej zaleca się przepłukanie włosów piwem w trakcie mycia - już po dokładnym spłukaniu szamponu. Czynność ta, powtarzana regularnie, dodatkowo zapobiega przetłuszczaniu się włosów.







Płukanka z piwa zapobiegająca wypadaniu włosów 

Włosy spłukać wodą a następnie wetrzeć w nie 100 ml jasnego piwa. Odczekać 15 minut i spłukać je ciepłą wodą. Ponownie wetrzeć we włosy 100 ml jasnego piwa i nie spłukiwać. Następnie uczesać włosy, nie używając suszarki do włosów do ich układania. Piwo wzmacnia w ten sposób włosy i chroni przed ich wypadaniem nie pozostawiając przykrego zapachu.

Płukanka z piwa  

Płukanka z piwa doskonale działa regenerująco i wzmacniająco na nasze włosy. Wyciąg z chmielu, który zawarty jest oczywiście w piwie uelastycznia włosy zapobiegając również ich wypadaniu. Dodatkowo substancje odżywcze zawarte w piwie sprawiają, że nasze włosy stają się jedwabiste i lśniące.

Ok. 300 ml piwa wetrzeć w skórę głowy oraz we włosy, zawinąć ręcznikiem, a następnie okryć folią. Pozostawić na 20 minut. Po upływie tego czasu spłukujemy obficie letnią wodą i myjemy włosy. Po umyciu wcieramy we włosy pozostałą część piwa z butelki i już nie spłukujemy.


Płukanka stylizująca:

Mój ulubiony sposób na usztywnienie włosów. Czasem mam ochotę nadać im jakiś ciekawy kształt, lub dość mocno skręcić. Niestety bez lakierów i pianek moje gładkie włosy szybko tracą nadaną im formę. Po zastosowaniu płukanki piwnej nie mam już tego problemu.


Piwo należy dzień wcześniej otworzyć, tak aby gaz się ulotnił. Następnie piwo rozcieńczamy z wodą. Ja robię to w stosunku 1:1. Po umyciu włosów mieszanką spłukuję włosy. Owijam na chwilę w ręcznik i następnie układam według woli. Włosy nie dość, że są bardziej podatne na układanie, to dodatkowo robią się grubsze. O zapach nie musimy się martwić. Po wysuszeniu nic nie czuć na włosach. Wiem to, bo mam manię wąchania moich kłaków:) Uwielbiam, gdy pachną tak pięknie odżywką lub szamponem. Piwa naprawdę nie czuć:) W przeciwnym razie nigdy nie sięgnęłabym ponownie po tą płukankę:) Tym bardziej, że nienawidzę smaku i zapachu piwa. Ale czego to się nie robi, dla pięknych włosów:)





Ćwiczenia z Ewą Chodakowską- dobry wybór?

Jesień jeszcze ładna, słoneczna i ciepła. Idealnie biega się w taką pogodę. Ale niedługo zrobi się niestety zimniej i będę musiała zrobić przerwę w bieganiu. Od dziecka mam chorowite gardło i gdy temperatura spadnie poniżej zera, to muszę chuchać i dmuchać na siebie. Dwie ostatnie zimy próbowałam nie przejmować się mrozami i latałam po lesie nawet w śniegu. Niestety, pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Kilkukrotna angina i potworne bóle gardła w tym roku powstrzymają mnie przed bieganiem w mrozy. Próbowałam oddychać nosem, ale nie potrafię. Męczę się tym bardziej, niż bieganiem. Dlatego niedługo moje butki odłożę do wiosny.

Moje zamiłowanie do jedzenia i skłonność do tycia nie pozwalają mi nic nie robić. Zaraz w zimowy zapas tłuszczu bym się wzbogaciła. Diet nie lubię, jem z rozsądkiem, acz grzechy nie są mi obce:) Za słodyczami nie przepadam, wole konkrety i to one wiodą mnie na pokuszenie. Postanowiłam jednak, że będę na kolacje zjadać pół kubka serka wiejskiego. To będzie moja dieta i uwierzcie mi, jak dla mnie jest wystarczająco drakońska:)

W kwestii ruchu pomyślałam sobie, żeby wykorzystać zestawy ćwiczeń z Ewą Chodakowską. Cieszą się ogromną popularnością jako bardzo skuteczne w działaniu. Jeden zestaw mam- totalna metamorfoza. Mam nadzieję, że taka totalna nie będzie, bo mnie mąż nie pozna:) E tam, głupoty piszę, szczerze mówiąc, mam nadzieję, że będzie:)

Ćwiczenia wypróbowałam i powiem szczerze, zaskoczyły mnie moje słabe mięśnie. Tyle biegania, 10 km bez większego zmęczenia zrobię, a tu pół godziny mnie zmordowało. Zdziwko małe miałam:) Jednak zupełnie inne mięśnie są zaangażowane w tych ćwiczeniach. 

Pomyślałam sobie, żeby udokumentować przebieg realizacji i efektów ćwiczeń na zdjęciach. Ale jak stanęłam przed lustrem w bieliźnie, to stwierdziłam ,że na takie wstrząsy nie będę was narażać:) Tak więc musicie uwierzyć mi na słowo. Następny wpis zrobię za miesiąc i powiem wam, czy warto sobie flaki w Ewą wypruwać. 

Macie jakieś doświadczenia z tymi zestawami ćwiczeń? Może macie jakieś zbyteczne płyty z ćwiczeniami Ewy? Chętnie przygarnę:)

Na razie trzymajcie kciuki.

Isana - Krem do rąk z 5% urea


Zastanawiałam się czy ten krem jest moim ulubionym do pielęgnacji rąk, czy krem Pat&Rub. Muszę powiedzieć, że dość trudno jest mi jednoznacznie wytypować laureata w tym rankingu. Ten taniutki kremik z Rossmanna jest naprawdę świetny i warto go przetestować, ale chyba jednak nie jest na tyle dobry, żeby otrzymać laur zwycięzcy.

Nienawidzę, gdy moje dłonie stają się suche. Kremu używam po każdym kontakcie z wodą plus za każdym razem, gdy poczuję się niekomfortowo. Jeszcze nie znalazłam kremu, który zapewniłby moim dłoniom super nawilżenie nawet po myciu dłoni. Zawsze muszę czymś nasmarować ręce.

Będąc w Rossmannie dorzuciłam ten kosmetyk do koszyka po zeskanowaniu kodu iPhonem i przeczytaniu w KWC samych dobrych opinii. Ha, a jaką frajdę miałam przy tym skanowaniu:) I mogłam pokazać mężusiowi, że ten telefon był mi po prostu niezbędny:)





Krem zapakowany jest w wygodną tubkę, którą można postawić na nakrętce. Otwiera się bardzo łatwo, a jednocześnie zamknięcie trzyma na tyle mocno, że nie musimy obawiać się o otwarcie w torebce. Opakowanie wykonane jest miękkiego plastiku, więc można wydusić krem nieomal do ostatka:)





Według producenta:

Krem zapewnia skuteczną pielęgnację i ochronę bardzo suchej skóry. Z zawartością cennego urea, masła shea jak również wartościowych substancji czynnych takich jak panthenol i wosk pszczeli. Szybko się wchłania i nie pozostawia tłustej warstwy na skórze.  





Krem jest dość gęsty, ale nie stawia oporów przy próbie wydobycia go z opakowania. N moich wiecznie suchych dłoniach wchłania się błyskawicznie. Pozostawia delikatny film, ale nie sprawia wrażnenia oblepienia dłoni jakimś mazidłem. Zapach jest delikatny, ja go prawie nie wyczuwam, a po chwili znika zupełnie.  




Krem używam na dłonie, ale również polubiły go moje stopy. Co ciekawe tutaj na głowę bije bogaty balsam do stóp Pat&Rub. A był on moim ulubieńcem w kategorii pielęgnacja stóp. Został zdetronizowany:) 

Moja skóra po użyciu Isany jest mięciutka i gładka. Czuję, że jest dobrze nawilżona i odżywiona. Ale niestety do następnego mycia:(  Potem kolejny raz muszę posmarować ręce.





Skład:

aqua
glycine soja oil-olej sojowy, bogaty w NNKT. Działa emoliencyjnie, poprawia stan bariery naskórkowej.
glycerin -substancja nawilżająca- zapobiega wysychaniu masy kosmetycznej przy ujściu butelki, tuby itp. Wspomaga działanie konserwujące poprzez obniżenie aktywnośći wody, która jest doskonałą pożywką dla drobnoustrojów.
urea - nawilża i zmiękcza naskórek
sodium lactate - nawilża i zmiękcza naskórek
cetyl alkohol - emulgator
stearic acid - odbudowuje barierę lipidową i częściowo hamuje proces wymywania lipidów z warstwy rogowej naskórka.
glyceryl stearate -emulgator
butyrospermum parkii butter- masło shea, bogaty emolient zapobiegający odparowywaniu wody z powierzchni
cera alba - wosk pszczeli
panthenol
carbomer- zagęszczacz
parfum
phenoxyethanol- konserwant
sodium hydroxide - regulator ph
xanthan gum- zagęszczacz
linalool- substancja zapachowa
hexyl cinnamal - substancja zapachowa
citronellol - substancja zapachowa
geraniol - substancja zapachowa
ethylhexylglycerin- konserwant i jednocześnie humektant
limonene - substancja zapachowa


Jak widać krem ma całkiem ciekawy skład.




Moja Pusia musi zawsze mieć na wszystko baczenie:) Niby śpi, ale ślepia nie do końca zamknięte:)

Essie - Good to Go. Nie do końca good.

Bez osuszacza do lakieru nie wyobrażam sobie malowania paznokci. Dzięki niemu szybciutko wysychają nawet trzy warstwy emalii. Jest to mój must have, toteż skuszona dobrymi opiniami, kupiłam w SuperPharm buteleczkę Essie Good to Go. 



Za około 36 zł otrzymałam 13,5 ml przeźroczystego topu. Buteleczka przeźroczysta ze srebrną nakrętką. Bardzo podobają mi się opakowania Essie i po części tym tłumaczę moją miłość do lakierów tej marki.




Lakier nawierzchniowy nakłada się bardzo dobrze, świetnie pokrywa całą płytkę paznokci i co najważniejsze, błyskawicznie osusza manicure. Dodatkowo wzmacnia lakier kolorowy, dzięki czemu nie odpryskuje, ani nie odchodzi od paznokci. Wydaje mi się jednak, że powoduje delikatne obkurczenie lakieru.Widać to na końcówkach, ale ponieważ i tak trzyma kolorek w ryzach, to mi to nie przeszkadza.





Ogromny plus daję za super nabłyszczenie lakieru. Dzięki Essie mamy mega lustro na pazurkach! Dodatkowo podbija barwę lakieru, staje się on bardziej wyrazisty, mocniejszy. Uwielbiam ten efekt.

Zapach niestety ma i jak dla mnie dość intensywny. Ale szybko się ulatnia, więc to też ujdzie.





Myślałam, że znalazłam idealny preparat przyśpieszający wysychanie lakieru. Niestety, z czasem zaczął gęstnieć. Wszystkie swoje lakiery trzymam w pudełku w sypialni. Jest tam dośc chłodno, więc to nie temperatura wpłynęła na jego zgęstnienie. Nie sposób go teraz nałożyć, bo ciągnie się jak karmel. Nadaje się już tylko do wyrzucenia. Szkoda, bo bardzo go polubiłam. Ale same zobaczcie na zdjęcia. Zostało go około 1/4 - 1/5 buteleczki. Normalnie marnotrastwo.

Kupiłam teraz Sally Hansen Dry Kwik i dziś zacznę z nim eksperymenty. Bardzo jestem jego ciekawa. Może to właśnie będzie ten jedyny:)




Wygrane rozdanie u Agi:)

Już w piątek przyszła do mnie paczuszka od Agi :) Szczęście mi sprzyjało i teraz cieszę się moimi dwoma maleństwami.






Pierwsze co, to oczywiście pomalowałam paznokcie. Strasznie byłam ciekawa tego koloru, bo wydawał mi się bardzo akuratny na jesienną porę. Nie pomyliłam się:) Odcień przypomina mi starą miedź z nutą metaliku. Naprawdę śliczny kolor i coś czuję, że będzie często mi towarzyszył. Dziś niestety nie pokażę go na blogu, bo cały urok popsuł Essie Good To Go. Zrobił się ciągliwy i gęsty:( Ale dziś czekam na nowy osuszacz, więc niebawem swatche i recenzja Miyo.




Otrzymałam również błyszczyk amerykańskiej firmy Bath & Body Works, która niedawno otworzyła swój sklep w Polsce. Po kilkukrotnym użyciu mazidełka do ust, wstępnie mogę stwierdzić, że nie dziwuję się zachwytom dziewczyn, które miały możność kupienia już B&BW! Polubimy się bardzo, już to wiem:)



A błyszczyk faktycznie wygląda na zmrożony:)


Jeszcze raz dziękuję Agusiu kochana! Nawet nie wiesz, jaką mi radochę sprawiłaś!!!


Rozterki włosowe.

Jak wiecie, obecnie przeprowadzam eksperyment z siemieniem lnianym. Z tego powodu moje proszące o podcięcie końcówki niestety muszą w tym opłakanym stanie poczekać do grudnia. Aby jak najdokładniej zmierzyć wpływ działania nasionek na włosy, pozostawiam je w tym stanie. Dzięki temu, mam nadzieję, na zdjęciach widać będzie przyrost długości. Toteż nieco straszę moimi kłakami. Ale czego nie robi się dla dobra ludzkości:) Połowa eksperymentu juz za mną!!! Jeszcze nigdy w życiu nie miałam tak długich włosów. A w dzieciństwie zawsze o tym marzyłam. 

Jednak nie o tym miał być ten post. Do napisania go pchnęły mnie rozmyślania na temat moich włosów. Na blogu Alinki przeczytałam post o powracaniu do naturalnych loków i fal. Pomyślałam, że to dla mnie. Jeszcze w liceum miałam delikatne fale. Później gdzieś je zgubiłam na drodze farbowania, ścinania i maskarowania włosów. Moje włosy zawsze były cienkie, choć wcale ich tak mało nie jest na mojej głowie. Cienkie włosy mają plusy i minusy. Plusy to mięciutkie i sypkie kłaczki, uwielbiam je dotykać, są jak jedwab:) Minusy niestety skutecznie zabijają we mnie zachwyt nad miękkością włosów. Oklapnięte, bez objętości, szybko przetłuszczające się:/ I jak tu być zadowolonym z takich włosów. Pomyślałam, że może warto wrócić do moich ślicznych fal i podjęłam próby.

Kupiłam suszarkę z dyfuzorem, rozczesywałam mokre włosy z nałożoną na nie odżywką, ugniatałam je i efekt był nawet niezły. Jednak takie traktowanie czupryny potęgowało wypadanie włosów. Wydaje mi się, że proste włosy mniej podatne są na wypadanie, zwłaszcza to mechaniczne. Rozczesywanie mokrych włosów i do tego wcześniej poskręcanych, kończyło sie wanną pełną kłaków:( Przygnębiający widok. Zwłaszcza, że muszę myć włosy codziennie.

Dlatego chyba pozostanę przy prostych włosach. Wolę, żeby było ich więcej. Tym bardziej, że gdy są proste, to tak ładnie błyszczą.
Jak myślicie, warto na siłę walczyć? Czy lepiej pogodzić się ze zmianami?

A tutaj pierwsze próby z powrotem do fal:


Mineralna baza pod cienie ArtDeco.

Bez bazy pod cienie ani rusz. Moje opadające powieki plus przetłuszczająca się cera nie dawały żadnych szans cieniom. Zawsze gdzieś się gromadziły, schodziły i rolowały. Baza wszelkie te niedogodności zdecydowanie niweluje. Z bazą ArtDeco polubiłam się. Jednak do tej pory używałam tej w czarnym słoiczku, o której pisałam tutaj.  Gdy mi się skończyła wyruszyłam do Douglasa kupić kolejne opakowanie. Tymczasem na standzie ArtDeco rzuciła mi się w oczy nowa wersja bazy, mineralna i do tego w tubce.



Takie opakowanie bardzo mi odpowiada, bo pomysł ze słoiczkiem był co najmniej nietrafiony. Problemem było wydobycie z niego bazy, zwłaszcza gdy ta się już kończyła. Dodatkowo było to dość niehigieniczne. Za każdym razem baza była dotykana. Oczywiście można by używać szpatułki, ale poranny makijaż staram się robić szybko, bo po prostu mało mam czasu i zabawa z nakładaniem bazy niezbyt mi odpowiada. 

Umieszczenie bazy w tubce rozwiązuje ten problem. Dozujemy sobie na palec taką ilość kosmetyku jaki nam odpowiada, reszta pozostaje nietknięta w opakowaniu. Tubka jest dość miękka i wystarczy delikatny nacisk, żeby kosmetyk się wydobył ze środka.



W porównaniu z bazą w słoiczku mineralna zdecydowanie wygrywa pod względem konsystencji i przyjemności przy nakładaniu. Dokładnie, aplikacja mineralnej bazy jest przyjemnością. Jest ona bardzo kremowa, delikatna, nieomal jak mus. Po nałożeniu całkowicie staje się niewidoczna. Natomiast baza w słoiczku jednak nieco różniła się od koloru skóry. Była co prawda cielista, ale przy nałożeniu grubszej warstwy stawała się widoczna.


Cienie trzymają się na niej przez cały dzień, znakomicie się blendują. Z bazą w słoiczku czasem mieszanie cieni stanowiło problem. Stapiały się ze skórą na mur i nie można było delikatnie rozetrzeć granicy pomiędzy kolorami.




W Douglasie baza kosztuje 39,90 zł i jest jej 7 ml. Zobaczymy jak z wydajnością. Baza w słoiczku wystarczała na długo. Ogólnie uważam, że warto wydać te 40 zł, bo produkt jest porządny i spełnia świetnie swoją  rolę.









Po roztarciu baza staje się nieomal niewidoczna, zostawia tylko delikatną poświatę.
Producent określa bazę jako całkowicie mineralną. Dla zainteresowanych wrzucam skład. Ja niestety nie znam się na tym, więc nie powiem, czy rzeczywiście to są składniki tylko mineralne. Jednak nie to było powodem, dla którego sięgnęłam po ten produkt, więc nie przywiązuję do tego znaczenia. Dobrze by było mimo wszystko, gdyby producent wywiązywał się ze swoich słów.





Wreszcie go mam!!!


No i stało się! Wreszcie stałam się posiadaczką iPhona. I do tego białego:) Tak bardzo chiałam go mieć, aż wreszcie mój mężulo ulitował się nade mna i mi go kupił. Cieszę się jak dziecko:) Bo ze mną już tak jest, gdy napalę się na coś, to żadne argumenty ani odwołania do zdrowego rozsądku do mnie nie przemawiają. Muszę to coś mieć i już! Taka dziecinna jestem nieco, cóż zrobić...

No, ale popatrzcie. Cyż nie jest śliczny? I będzie mi pasował do mojego białego Vaio:)

Aż mi wstyd przyznać się, ale straszliwa ze mnie gadżeciara ;)











Lakierowe Sale



Zapraszam na wyprzedaż lakierowych zasobów.:)

Bo jak to już bywa, najpierw coś nam odpowiada, a później okazuje się, że już nie. Może komuś coś wpadnie w oko.


La Prairie Cellular Treatment Loose Powder - ale porażka :(

Po raz kolejny podchodzę do napisania tej recenzji. Dałam się ponieść emocjom i wczoraj dość ostro wyraziłam swoja opinię o pudrze La Prairie. Skupiłam się głównie na cechach, które mi w nim nie odpowiadają. Tymczasem ma on nieomal same plusy i warto o nich napisać. Podejrzewam, że na innym typie skóry, z inną pielęgnacją oraz na innym podkładzie, może zachowywać się rewelacyjnie. Więc ostudziłam moją gorącą krew i po nieprzespanej nocy ( problemy, eh - pewnie włosy znów zaczną mi wypadać ) zabieram się na nowo do zaopiniowania pudru, o którym od dawna marzyłam.

La Prairie dostępny jest w dwóch odcieniach 01 oraz 02. Obydwa są dość jasne, z 01 wybija się róż, natomiast 02 jest czystym beżem.

Puder La Prairie dostępny jest w opakowaniu 56 g plus dodatkowe opakowanie podróżne o gramaturze 10g. Cena wydaje się zaporowa - 300zł to naprawdę duży wydatek. Jednak w Sephorze można skorzystać z promocji -20%, dzięki której kupimy ten puderek za 240 zł. Też dużo, ale jeśli przeliczymy gramaturę:


La Prairie - 240 zł/66g = około 3,65 zł za 1g
Guerlain po zniżce 20% =180 zł/ 20g= 9 zł za 1g
Estee Lauder również po zniżce= 130zł/21 g = 6,2 zł za 1g

Jak widać La Prairie wypada najkorzystniej.


Dzięki Zośce ( buziaki kochana:) ) stałam się właścicielką 10 g pudru La Prarie. Puder przyszedł do mnie w sterylnym pudełeczku. Posiadam odcień 02, unikam świnkowania z całych sił:)




Zacznę od plusów. Puder jest bardzo drobno zmielony, po nałożeniu na twarz staje się zupełnie nie widoczny. Nie wchodzi z pory, zmarszczki ( a jakże, mam takowe:) ), nie podkreśla suchych skórek. Nie osadza się na włoskach. Pod tym względem oddaję honor La Prarie. To jeden z niewielu pudrów, który tak idealnie stapia się z twarzą. Cudo nieomal. 

A teraz minusy:

Po pierwsze- jest zbyt ciemny
po drugie- kolor zmienia się po kilku godzinach. 
I trzecie, najważniejsze- błyszczę się po nim ekspresowo i to tak, jakbym smalcem się wysmarowała.


Co do punktu pierwszego, to oczywiście kwestia dopasowania. Dla nieco ciemniejszych cer będzie idealny. Ja jestem dość jasna, dlatego widzę różnicę po nałożeniu La Prairie. Na 01 nie skisiłam się, bo nie ma nic gorszego nic różowawy puder. Przynajmniej dla mnie:) Gorzej, że zauważyłam ciemnienie pudru po pewnym czasie od nałożenia. Twarz staje się poszarzała,zmęczona i jakoś tak niezdrowo wygląda. Efekt zmęczonej i styranej życiem kobiety. A przecież puder ma upiększać!

I na koniec dorzucę całkowity brak zdolności matujących. Nos jak latarnia zaczyna mi się świecić już po godzinie od nałożenia pudru! Później jest już tylko gorzej. Cała strefa T błyszczy się okropnie. 

Jak ja się cieszę, że na Wizażu można robić wspólne zakupy. Dzięki temu mam możliwość testowania produktów, na które mam chrapkę. Już dawno temu nauczyłam się, że to co jednemu pasuje, innemu niekoniecznie musi. Co więcej, nawet wszystkim może coś odpowiadać, a mi nie:(.  No i chyba taka sytuacja ma miejsce w przypadku pudru La Prairie. Alebym sobie pluła w brodę, gdybym w oparciu o doświadczenie i zachwyt koleżanek, wywaliła trzy stówy na ten kosmetyk.

A morał z tej bajki taki- bierzcie próbki dziewczyny, testujcie zanim kupicie. Bo może się okazać, że wbrew dobrym opiniom dany kosmetyk dla was może okazać się bublem.



Mój puderek przesypałam sobie w opakowanie po Clinique. W porównaniu z La Prairie tęsknię za nim:) Zastanawiam się, czy nie dokupić krzemionki i nie popróbować jakiś eksperymentów z mieszaniem. Może to pomoże...






La Prairie w sporej ilości sypnięty na dłoń. Ładny beżyk prawda?



A tutaj roztarty. 


No i dalej muszę szukać swojego idealnego pudru. Albo choć zbliżonego do ideału:)

Biorę udział w niecierpkowym rozdaniu :)

A jak! Bardzo lubię wszelkaie konkursy, zabawy! Tak jestem rozrywkowa dziewucha:) 

Toteż postanowiłam spróbować swojego szczęścia u Niecierpka. Takie pachnące atrakcje czekają, to grzech nie skorzystać:

źródło: http://niecierpek.blogspot.com/2012/10/jesienne-rozdanie.html

Ombre Nails - prawie, prawie dobrze :)

A co mi tam, pokażę Wam, co udało mi się stworzyć na moich pazurkach:) Zaznaczam, że ogólnie jestem beztalencie do robót ręcznych. Ile to już prób podjęłam, ile lakierów zmyłam... Ale w końcu udało mi się uzyskać efekt, który już można pokazać, bez narażania ludzkości na koszmary nocne.

Zdaję sobie sprawę, że jeszcze długa droga mnie czeka, ale jak to się mówi, pierwsze koty za płoty:) Jestem już zadowolona, więc proszę przymróżcie oko na moją nieudolność, bo cieszę się jak dziecko:)

Kolorki na pożegnanie lata, ale dziś tak pięknie słonecznie, że żadne nudziaki ani szaraki nie pasują. Tylko takie słodkie różyki:)

Zdjęcia robiłam drugiego dnia po pomalowaniu i niestety końcówki nieco się zszorowały już. Ale za to mieszkanie czyste:)








A użyłam tych produktów: