Powrót po latach niebytu...

Bardzo długo zastanawiałam się, co począć z tym moim blogiem...
Jakoś nie potrafiłam ostatecznie się pożegnać i zamknąć ten etap mojego życia. Bo pisanie dało mi naprawdę dużo. Mówię o korzyściach niewymiernych, gdyż finansowych żadnych nie było :) 

Guerlain Meteorites Perles i ja.



Najpierw naczytałam się o ich cudnych właściwościach upiększających. A że do upiększenia mnie potrzeba cudu, to zapłonęłam chęcią posiadania magicznych kuleczek. Okiem wyobraźni widziałam siebie odmienioną, zachwycającą i powalającą z nóg! Że też wcześniej o nich nie usłyszałam!!! Co tam geny i codzienny widok z lustra, skoro teraz wszystko zostanie zmiękczone i "sfotoszopowane". Tak niewiele trzeba, by zobaczyć w sobie miss świata! 200 zł z kawałkiem i można patrzeć teraz na świat piękniejszym licem:)





Odwiedziłam Sephorę i z drżącym sercem wybrałam moje pierwsze pudełko Meteorytów. Zdecydowałam się na odcień 03- Teint Dore. Umiziałam się w domu po całej buzi, spojrzałam z nieśmiało i z nadzieją, bojąc się mojej reakcji na widok nowej, piękniejszej siebie i co? I nic! To znaczy był efekt, a i owszem- błyszczałam się niemiłosiernie. No ale akurat był karnawał, to przynajmniej pasowało:)




Pierwsze koty za płoty, zmieniłam taktykę. Nakładałam delikatnie na wybrane miejsca. Omijałam strefę T, aby dodatkowo jej naturalnego świecenia się nie podkreślać. No i nic. Znów tylko brokat. Zmieniałam pędzle, sposób nakładania pudru na pędzel a potem na twarz. Kupowałam kolejne pudełka limitek z nadzieją, że może akurat one bardziej mi podpasują. No niestety, kupowałam i po chwili odsprzedawałam.





Zostawiłam sobie jedynie połowę Perles du Dragon i wymieszałam z Teint Dore. Kolorystycznie wyszło bardzo ładnie, już tak brokatem nie świeciłam. Ale co z tego, skoro podstawowego zdania Meteorki nie spełniały- nie upiększyły mnie. Niedobre takie;)






Post ten piszę dla osób, które po raz pierwszy chcą sprawić sobie miły prezent w postaci ślicznego pudełeczka z pachnącą fiołkami zawartością. Miejcie na uwadze, że nie wszyscy są zadowoleni z efektu kulek. Życzę wam, abyście znaleźli się w grupie szczęśliwców, z którymi cuda wyprawiają Meteorki, ale jeśli wam nie podpasują, to nie przejmujcie się! Miss Świata są już dostatecznie piękne i po prostu Guerlain jest tutaj zbyteczny.






Właśnie doszłam do takich wniosków i wrzucam moje kulasy na bazarek, a później na Allegro. Niech szukają domu, w którym będą czczone i kochane. U mnie tych uczuć nie zaznały.




Borghese Fango - Active Mud - jak ja cię kocham!!!

Oj, moja tłusta cera daje mi popalić. Codziennie od wielu (eh...) lat toczę z nią nierówną walkę. Raz udaje mi się odnieść choćby mały sukces i zawsze jestem z tego powodu szczęśliwa; innym razem przegrywam z kretesem, a twarz zyje własnym, anarchistycznym życiem.

Jedynym moim pocieszeniem, a w sumie nadzieją na nadchodzącą w zastraszającym tempie starość, jest zdanie, które kiedyś usłyszałam w jakimś programie urodowym- tłusta cera ma mniejsze skłonności do zmarszczek. Trzymam się tego jak ślepy kulawego i nie interesują mnie fakty! Ma tak być i już:) Przecież całe zycie nie może być źle, kiedyś trzeba zacząć cieszyć się tym, co nam natura dała. W moim przypadku będzie to radość z baardzo opóźnionym zapłonem:)

Tłustą cerę trzeba traktować z miłością, troskliwością i czułością. W ramach tych uczuć kupiłam już dość dawno killera od Borghese:) I traktuję nią mojego pysiaka namiętnie. Przy regularności, do której niestety skłonności mi brak, maska stara się jak może, abym choć w małym stopniu była zadowolona z widoku w lustrze. I udaje się jej to!!!




Błotko kupiłam w dużej pojemności - 430ml. W opakowaniu oprócz słoja z kosmetykiem znalazłam gąbkę. Za jej pomocą zmywam maskę z twarzy. Idealnie się do tego nadaje. Szybko i dokładnie usuwamy wszystkie pozostałości. Łatwo ją oczyścić i szybko schnie. Na pewno ułatwia stosowanie tego kosmetyku.





Maska jest zamknieta w dużym i ciężkim szklanym słoju, zamykanym tak jak weki. Szeroki otwór bardzo ułatwia dobywanie specyfiku.


 


Kolor Active Mud dokładnie oddaje jego nazwę- błoto w pełnym wydaniu. Ciemnozielony kolor skutecznie robi ze mnie potwora :) Ale ze względu na końcowe rezultaty nie zważam na krótkotrwałe i uboczne efekty. Choć rozbawienie jakie gości na twarzy męża i dzieci jest cenne i lubię zapewnić im tę odrobinę dobrego humoru:)




Błoto jest gęste i nie spływa z twarzy. Aplikacja jest bardzo łatwa, bo przyjemna to raczej nie:)

Maskę stosuję (jeśli akurat jestem systematyczna- czyli jak sobie o tej systematyczności przypomnę) dwa razy w tygodniu. Nakładam ją na umytą twarz i trzymam przez około 5-7 minut. Na początku odczuwam ciepło i delikatne szczypanie, które szybko ustępuje. Po zmyciu w niektórych miejscach moja buzia jest zaczerwieniona, ale i ten efekt szybko mija. Trzeba tylko pamiętać, aby na twarz później nałożyć coś delikatnego. Zbyt agresywny kosmetyk może nam nieźle podrażnić twarz. Wiem ,co mówię- niestety przetestowałam to na sobie i przez kilka dni miałam rozpaloną do czerwoności twarz.




Efekty:
  • doskonale oczyszczone pory;
  • delikatne ich zwężenie- systematyczność jest tutaj istotna;
  • zaleczone niespodzianki- na początku ropne gule mogą się pojawić, Fango wyciąga wszystkie syfy na zewnątrz
  • buźka nieco mniej się przetłuszcza

Borghese Fango spełnia swoje zadanie i na pewno zagości na stałe w mojej łazience. Ważna jest tutaj jednak systematyczność.  Polecam ten produkt zwłaszcza osobom z cerą mieszaną w kierunku tłustej.


 

Skład:
Water (Aqua), Bentonite, Propylene Glycol, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Oil, Persea Gratissima (Avocado) Oil, Sea Salt (Maris Sal), Fragrance (Parfum), Hydrolyzed Collagen Hyaluronic Acid, Collagen Amino Acids, Denosine Triphosphate, Mineral Salts, Polysorbate 20, Magnesium Aluminum Silicate, Cellulose Gum, Hydroxyethylcellulose, Trisodium EDTA, Talc, Fuller's Earth (Solum Fullonum), Phenoxyethanol, Methylparaben, Propylparaben, Citronellol, Coumarin, Geraniol, Linalool, Iron Oxides (CI 77491, CI 77492, CI 77499), Chromium Oxide Greens (CI 77288), Titanium Dioxide (CI 77891)

Naturalny Filtr - John Masters Organics Suncare spf 30 - hit czy kit?


Ostatnio bardzo ciągnie mnie w stronę kosmetyków naturalnych. Unikam drogeryjnych produktów napakowanych chemią i silikonami z nadzieją, że natura okaże swą moc i uczyni mnie piękniejszą. A przynajmniej bardziej zadbaną:)

Część produktów bardzo mi odpowiada i mam przy nich zamiar pozostać, ciesząc się ich dobrodziejstwem. Z innymi niestety nie potrafię się dogadać i raczej porzucę zamiar ich dalszego testowania.

Filtrów  używam zawsze. Słabsze czy mocniejsze, ale wiernie towarzyszą mi od lat. Do piegów się przyzwyczaiłam:) Całe życie z nimi obcuję, zniknąć nie mają zamiaru, więc doszłam do wniosków, że trzeba je polubić. Natomiast plam posłonecznych nie cierpię. Bez filtrów moja twarz jest bardzo narażona na ich powstanie. Wolę zapobiegać, bo wiem jak długo trwa ich usuwanie. Kilka lat męczyłam się z plamą na czole. Na szczęście batalia zakończyła się pomyślnie i paskuda zniknęła.

Skusiłam się na filtrowego hiciora wśród ekomaniaczek. John Masters Organic- ileż ja się naczytałam o tym cudzie. Wreszcie kupiłam, stosuję. Czy stał się i dla mnie wybawieniem, o tym dalej:)



Zgodnie z trendami eko, krem został zamknięty w szklanym opakowaniu o aptecznej, brązowej barwie. Buteleczka dodatkowo znajdowała się w szarym kartoniku. Wszystko te szczegóły mają nam pokazać, że firma przestrzega zasad dbania o środowisko. Recykling, wspomnienia z apteki, kosmetyk naturalny... czyż to nie sprawia, że widzimy dany produkt bardziej ekologiczny, niż jest w rzeczywistości? O wiele łatwiej sięgnąć nam do portfela i wydać około 145 zł. Oczywiście zawsze możemy zapolować na wyprzedaż w Marionnaudzie (póki jeszcze jest:), ale nie zmienia to faktu, że firma sobie liczy słono za swoje produkty.

Sama butelka jest ciężka, ryzyko rozbicia w łazienkowe kafelki jest spore. Naprawdę nie lubię szkła w łazience, od razu mam wizje pokaleczonych, krwawiących stóp. Dlaczego producenci wciąż upierają się przy tym szkle. :/





Do samego kosmetyku dobieramy się za pomocą pompki, która dodatkowo jest zabezpieczona plastikową zakrętką. W pojemniku znajdziemy 59ml produktu. Przeważnie producenci filtry umieszczają w opakowaniach 30-40 ml, więc jest to plus dla JMO. Relatywnie cena jest wówczas niższa, jeśli spojrzymy okiem porównawczym. Co nie znaczy, że niska :)

Krem jest biały, niezbyt gęsty, ale za to bardzo treściwy. Oprócz filtrów mineralnych mamy tutaj aloes, jojoba, zieloną herbatę, masło Thea. Wszystko to sprawia, że pod sam filtr już nic więcej nie musimy nakładać, a nasza buzia nie odczuwa żadnego dyskomfortu, wręcz przeciwnie- kremik super  pielęgnuje. Moja twarz wygląda o niebo lepiej odkąd zaczęłam regularnie go stosować. Brak jakichkolwiek podrażnień, zaczerwienień, nie zauważyłam wysypu. Bardzo się obawiałam, że mnie wypryszczy, a tu taka niespodzianka. Jednak muszę napisać, że moja córa po posmarowaniu się tym minerałkiem, zrobiła się cała czerwona na twarzy. W jej przypadku nastąpiła porażka już po pierwszym zastosowaniu. No, ale ona ma bardzo wrażliwą skórę. Dla osób bardziej odpornych, to będzie bardzo miły produkt.





Po nałożeniu filtra na twarz uzyskujemy wygląd gejszy. Jest to jednak proces krótkotrwały i już po chwili wszystko ładnie się wchłonęło. Chciałabym napisać, że nieomal do matu, jednak w moim przypadku użycie określenia satynowy błysk, również jest nadużyciem. Świecę się jak wiadomo co i nic tego błysku nie jest w stanie zniwelować. Po nałożeniu podkładu w bardzo ostrożny sposób, żeby nie zetrzeć warstwy filtra, przez pewien czas buzia opanowuje nadmiar błysku. Jednak po góra dwóch godzinach mój nos, czoło i broda wyglądają jakbym jadła bez użycia rąk ogromną pajdę chleba posmarowaną smalcem. Co gorsza na pozostałych częściach twarzy podkład zaczyna się bardzo nieładnie ważyć. Wygląda to naprawdę nieciekawie.




Mam mieszaną cerę w kierunku tłustej, podejrzewam, że osoby o suchej skórze będą bardzo zadowolone z tego produktu, bo jego właściwości pielęgnacyjne w połączeniu z działaniem ochronnym są nie do przecenienia.

Myślę, że warto przetestować ten krem przed zakupem. W Marionnaudzie można zdobyć próbki. Jest to naprawdę godny polecenia produkt dla osób, które nie borykają się z przetłuszczającą cerą. Ja się poddaję. Zużyłam niecałe ¼ opakowania i już wiem, że nie polubimy się. Puszczam go w świat. Na razie ląduje na moim bazarku, a niebawem na Allegro. Ja i on- z tego miłości nie będzie:(

Skład:
Filtry mineralne: Titanium Dioxide 7,5%, Zinc Oxide 5,0%;
Aqua (Water), Aloe Barbadensis (Aloe Vera) Leaf Juice,* Capric Caprylic Triglycerides, Ethyl Hexyl Palmitate, Glyceryl Stearate, Glycerin, Cetyl Alcohol, Jojoba Oil,* Shea Butter,* Panthenol, Tocopherol Acetate, Allantoin, Sodium Pca, Green Tea Extract,* Magnesium Aluminum Silicate, Hyaluronic Acid, Calendula Extract,* Ethyl Hexyl Glycerin, Benzyl Alcohol

Nowości, które pokochałam :)

Muszę się pochwalić. Ostatnio mam bardzo dobrą rękę do zakupów. Cokolwiek kupię, zachwyca mnie. A raczej trudno mnie zadowolić :) Moimi największymi hiciorami są naturalne mydełka od Pat&Rub oraz Róż Chanel i pomadka Diora.

Ogólnie nie lubię mydeł w kostce. Do tej pory myłam twarz żelem Babydream. Nie wysuszał, nie podrażniał, dobrze oczyszczał. Czyli spełniał swoje podstawowe funkcje bez szkody na mojej cerze. Jednak producent chyba nieco zmienił skład, bo zarówno mnie jak i moim córciom-wrażliwcom zaczęły pojawiać się suche placki na twarzy. Moja młodsza została najbardziej poszkodowana. Toteż BD poszedł w odstawkę i teraz myjemy się mydełkami P&R. Jesteśmy bardzo zadowolone:)


Kolorówka również skradła moje serce. Potrzebowałam bardzo naturalnej szminki do mocnego oka i znalazłam. Jest po prostu cudna. Jest, a jakby jej nie było. Lubię takie kosmetyki, które podkreślają urodę pozostając w cieniu.

A róż Chanel musiałam mieć, gdy zobaczyłam do w Sephorze. Jest śliczny i jest mój:)

Każdy z tych kosmetyków wymaga osobnego posta i niedługo je przygotuję. Na razie musiałam podzielić się swoją radością z ich posiadania:)