Moje kosmetyczne DDD.

Dzień Darmowej Dostawy miała miejsce 2 grudnia, a wczoraj dostałam ostatnie zamówienie. Nie uwzględniłam go na tych fotkach. Nie wszystkie firmy biorące udział w DDD, poradziły sobie ze zwiększoną ilością zamówień. Ponad tydzień oczekiwania na wysyłkę to naprawdę dużo. Z kilku zakupów zrezygnowałam ze względu na niezastosowanie się sklepów do Regulaminu DDD. Mimo "darmowej" wysyłki sklepy wciąż naliczały koszta wysyłki. Część skorzystała z możliwości ustawienia limitu zamówienia na 20 zł i to było zgodne z regulaminem.

Jednak kilka sklepów, na które natrafiłam, ustaliły minimalną kwotę zamówienia na np 180 zł, co całkowicie nie zgadzało się z koncepcją DDD. Oczywiście za każdym razem wysyłałam maila do sklepu, aby raczyli przestrzegać regulaminu. I nie powiem, kilka firm zaraz poprawiło niedopatrzenie. Ale niektóre sklepy całkowicie zignorowało i mnie i całą akcję DDD. Do takich firm niestety zaliczyć muszę polskiego dystrybutora BeautyBlendera. Strzeliłam fochem i nie zamówiłam jajeczka. Zrobię to później, bo nie wyobrażam sobie codziennego makijażu bez pomocy różowej gąbeczki:)Ale dla zasady w DDD nie pokusiłam się na zakup.

Ogólnie moja zrealizowana lista zdecydowanie się różni od listy chciejstw. W takcie zmieniły mi się potrzeby lub po prostu zapomniałam kupić to co zamierzałam:) 

Oprócz tych kosmetyków zamówiłam jeszcze czarną maskę do włosów i kilka rzeczy niekosmetycznych. Ale o tym innym razem:)






Matujący filtr od Biodermy - Photoderm AKN Mat SPF 30

Niezmiennym składnikiem mojej całorocznej pielęgnacji jest krem z filtrami. Mam bardzo wrażliwą i delikatną skórę reagującą uczuleniem na Słońce. Pobyt bez ochrony na świeżym powietrzu powoduje oprócz piegów, wysypkę oraz świąd. Czasem po dniu spędzonym z niedostatecznym zabezpieczeniem, noc spędzam na niekontrolowanym drapaniu się i rano wyglądam jakbym w krzaki jeżyn wpadła. Tak więc nie ma wyjścia, filtr to podstawa i poniżej 30 spf nie schodzę.

Każdy, kto choć raz miał do czynienia z filtrami, wie jak trudny jest to kosmetyk. Trudny w dopasowaniu do potrzeb cery, do jej typu oraz naszych wymagań względem efektów jakie chcemy uzyskać. Nie ma co się oszukiwać, całkowitego matu na twarzy nie uzyskamy stosując filtry. Trzeba znaleźć własny sposób na obłaskawienie tego typu kosmetyków.

Latem poniżej spf50 nie schodzę, ale wraz z jesienią przerzucam się na słabszą ochronnę. Tym razem kupiłam Biodermę o właściwościach matujących. Nie liczyłam na całkowite zmatowienie, ale miałam nadzieję, ze choć przez 2 godziny moja twarz zachowa estetyczny wygląd bez efektu ściekającego oleju.



Moja praca wymaga ode mnie estetycznego i zadbanego wyglądu. Nie biorę nawet pod uwagę, że podkład będzie mi spływał, warzył się czy wchodził w coraz liczniejsze zmarchy:) Ukochany podkład już mam i na razie nie mam zamiaru szukać dalej. Kochamy się i mam nadzieję, że ta miłość będzie trwała:) Potrzeba mi było jeszcze filtru, który nie popsuje efektu działania podkładu i pudru wykończającego. Podkładu, który nie dość że zabezpiecza, ale jeszcze dodatkowo tworzy zgrany team z kolorówką.

I znalazłam:)




Wreszcie po nałożeniu flitra na twarz nie czuję tłustej warstwy, która odbija promienie słoneczne niczym lustro. Krem bardzo szybko się wchłania pozostawiając twarz satynową. Nie ma co liczyć na całkowity mat, przynajmniej w przypadku skóry mieszano-tłustej. Ale dla osób o cerze suchej i normalnej bioderma może okazać wybawieniem. No i ważne jest, że nie otrzymamy efektu córki młynarza po aplikacji, ponieważ Bioderma jakoś szczególnie nie bieli. W początkowej fazie mamy oczywiście rozbieloną skórę, ale już po chwili wszystko ładnie się wchłania.

Po porannym przemyciu twarzy micelem nakładam na twarz tylko i wyłącznie Biodermę. Moja buzia nie lubi dodatkowych warstw kremów. Wyznaję zasadę, że o twarz należy dbać w nocy, a w dzień trzeba ją chronić. Po 5-10 minutach nakładam podkład i utrwalam pudrem. Buźka wygląda świetnie! Pierwsze świecenie zaczyna się wybijać po 3-4 h. Poprawiam bibułką lub pudrem i znów jest elegancko. Najważniejsze, że podkład nie spływa z twarzy, nie waży sie ani nie ciemnieje. Bioderma + Revlon to mój duet idealny. Aczkolwiek postanowiłam ukłonić się naturalnej stronie kosmetyków i kupiłam sobie naturalny filtr John Masters Organic.

Filtr chemiczny zastosoawany w Biodermie to Parsol. Niestety jest on destabilizowany przez talk, mikę (mica), dwutlenek tytanu (titanium dioxide), tlenek cynku (zinc oxide), tlenki żelaza (iron oxide) i inne pigmenty nadające barwę kosmetykom (oxide w nazwie). Revlon posiada te składniki, co prawda na samym końcu składu, ale jednak. Dlatego szukam godnego zastępcy dla Biodermy, bo de facto moje ulubione połączenie filtra i kolorówki  pozbawia krem funkcji ochronnych. Jednak mimo teoretycznej destabilizacji latem nie opaliłam się, skóra na twarzy nie uczuliła się na słońce, nie powstały żadne plamy posłoneczne. O piegach się nie wypowiem, bo jest ich taka masa, że jedna setka w tą czy w tamtą róznicy nie robi. Ale pewnikiem jest, iż piegi nie ściemniały.

Ze swojej strony polecam ten krem, naprawdę warto go przetestować.

Skład:
Water (Aqua),
Dicaprylyl Carbonate- emolient, nawilża, zmiękcza i wygładza naskórek poprzez tworzenie warstwy okluzyjnej
Octocrylene,-stabilny na temperaturę i promieniowanie UV filtr chemiczny, który odkłada się na skórze i absorbuje promienie słoneczne. Nie działa hormonalnie na organizm ludzki, tak jak inne chemiczne filtry przeciwsłoneczne. Jedyny filtr chemiczny, który jest tolerowany w kosmetykach naturalnych.
Methylene Bis-Benzotriazolyl Tetramethylbutylphenol- Tinosorb M- stablilizator Parsolu, fotostabilny filtr przeciwsłoneczny
Butyl Methoxydibenzoylmethane- Parsol- niestabilny filtr chemiczny
Tridecyl Salicylate- emolient o działaniu przeciwzapalnym, złuszczającym martwe komórki naskórka i przeciwłojotokowym
Tocopheryl Acetate- witamina E w formie estru, przeciwutleniacz
Ectoin-naturalna cząsteczka o działaniu ochronnym i nawilżającym otrzymywana z ekstremofilów
Mannitol- alkohol cukrowy,wykazuje dziłanie bakteriostatyczne, reguluje pracę gruczołów łojowych, nawilża. Aprobowany do stosowania w kosmetykach naturalnych
Xylitol- alkohol cukrowy
Rhamnose- zalicza się do prebiotyków,pozyskiwana z kwiatow uncarii substancja cukrowa Fructooligosaccharides-
Laminaria Ochroleuca Extract, -gatunek powszechnej algi bogatej w sole mineralne, alginiany, węglowodany. 
Glycolic Acid,-kwas glikolowy lub tzw. AHA - α-hydroksykwasy. Ma działanie złuszczające i wygładzające. 
Ginkgo Biloba Leaf Extract- Ekstrakt z liści miłorzębu japońskiego.Poprawia jędrność i elastyczność skóry, wzmacnia naczynia krwionośne. 
Dodecyl Gallate- naturalny przeciwutleniacz 
Decyl Glucoside- emulgator oraz łagodny odpowiednik  SLS-ów, charakteryzuje się łagodnym działaniem myjąco-oczyszczającym. 
C20-22 Alkyl Phosphate- emulgator 
C20-22 Alcohols- mieszanina alkoholi tłuszczowych, składnik konsystencjotwórczy, stabilizator emulsji 
Xanthan Gum-  zagęstnik, zwiększa lepkość preparatu 
Propylene Glycol- Humektant, zapobiega wysychaniu masy kosmetycznej przy ujściu butelki, tuby 
Citric Acid- kwas cytrynowy, wpływa na zwiększenie trwałości oraz stabilności 
Caprylic/Capric Triglyceride- emolient tłusty,substancja tłuszczowa, dzięki czemu ułatwia poślizg przy aplikacji preparatu, więc poprawia właściwości użytkowe. 
Sodium Hydroxide- Regulator pH 
Disodium Edta,-pełni funkcje stabilizatora, zapobiega zmianie barwy i zapachu kosmetyku 
Chlorphenesin -konserwator 
Phenoxyethanol-konserwator 
Fragrance (Parfum)


Odkrycie roku- lakier Wibo.


Korzystając z zakończonej już promocji - 40% w Rossmannie, kupiłam sobie lakier, na który wcześniej z pogardą patrzyłam. Pogarda nie była spowodowana ceną, ale urojonym przeświadczeniem o niemożliwości utrzymania się lakieru z niskiej półki cenowej na moich pazurkach. Zaufałam Essie i Opi, bo tylko one potrafiły utrzymać się dłużej niż dwa dni na moich paznokciach. Inglot odpryskiwał już w w dniu malowania. To była moja największa porażka. Ostatecznie stwierdziłam, że koniec z taniością, pozostaję wierna zwłaszcza Essie. W Rossmannie nie raz patrzyłam na Wibo, zwłaszcza po przeczytaniu pozytywnych opinii na blogach. Jakoś jednak nie podjęłam wyzwania i nie włożyłam żadnej buteleczki do mojego koszyka. Co ciekawe, bez wahania kupię lakier za 35-50 zł, ale zawsze żałuję tych 7 zł na tańszą wersję. Tym razem postanowiłam zaryzykować i w ten sposób stałam się właścicielką Wibo Glamour nails nr 2.





Na zdjęciach widzicie lakier po czterech dniach noszenia. Widać odrost, widać starte końcówki, ale odprysków nie widać! La, la, la :) Czyż to nie cudnie? Lakier, za który zapłaciłam 3,5 zł trzyma się na pazurkach lepiej niż Opi! Do tego zmywa się bezproblemowo. Troszkę się bałam, że te drobineczki nie będą tak łatwo chciały się odczepić od płytki. Jednak obawy okazały się bezpodstawne. Mam ochotę na inne kolory!





Kolorek idealnie pasuje do jesiennych klimatów. Śliczny jasny brązik, ze złotymi drobinkami, które prześlicznie się mienią w nielicznych promieniach słonecznych. Kocham ten odcień!

Na zdjęciach widzicie dwie warstwy Wibo + Essie good to go, do którego znów wróciłam.





Jedynie mam zastrzeżenia do pędzelka, jest wąziutki i niezbyt przyjemnie nakłada się nim warstwy lakieru. No cóż, jak już przyzwyczaiłam się do genialnych pędzelków od Essie, to teraz ciężko będzie mi znaleźć coś równie dobrego.Jednak biorąc pod uwagę grosze, które za niego zapłaciłam, jestem w stanie przymknąć oko na tę niedogodność.




Mam dziewczyny do was pewną prośbę. Chciałabym kupić mojej nastolatce pod choinkę zegarek w stylu Genevy. Złoty, z dużą tarczą, do którego ładnie będą pasować bransoletki w stylu Mokobelle. Zegarek max. do 70 zł. Możecie coś polecić?




YSL Volume Effet Faux Cils Mascara- z fioletem mi nie do twarzy



Maniakalnie poszukuję idealnego tuszu do rzęs. Kilkakrotnie byłam już bliska odkrycia świętego Graala. Kilkakrotnie wydawało mi się, że już znalazłam i poszukiwania zostały zakończone. Niestety, za każdym razem okazało się, że to tylko chwilowa satysfakcja i po początkowej euforii, następowało trzeźwe spojrzenie krytycznym okiem. 

Mój wymarzony tusz musi z moich lichych rzęs robić cuda. A co tam, jak płacę, to wymagam. Moje rzęsy mają być pogrubione, wydłużone, nieposklejane. Tusz powinien dobrze się zmywać, w ciągu dnia nie kruszyć się i nie odbijać na górnej powiece. Czy naprawdę tak dużo wymagam? :)

Wzięłam w obroty YSL  Volume Effet Faux Cils w wersji fioletowej. Tusz w nazwie zawiera magiczne dla mnie słowo, które działa na mnie jak czerwona płachta na byka- VOLUME. Zawsze ulegam obietnicy objętości. Nie zawsze te obietnice zostają dotrzymane.

Lato się zbliżało, chciałam kolorystycznie zaszaleć i podkreślić zieleń moich oczu. Czego to kobieta nie robi, gdy promienie słoneczne coraz bardziej przygrzewają:)




Tusz zamknięty jest w ślicznej, złotej obudowie. I jak taka sroczka jak ja miała spokojnie przejść obok tego cuda, które z daleka do mnie mrugało w światłach drogerii. Och, lubię złoto w każdej postaci:)

Produktu mamy 7,5 ml, więc standardowa objętość. Zawsze żałuję, że producenci nie oferują swoich kosmetyków w mniejszych pojemnościach. Tyle kosmetyków do przetestowania, a życie tak szybko upływa:)




Kolorek tuszu to Violet, nr 4. Szczerze mówiąc, jest to bardzo delikatny odcień. Fiolet pojawia się przy mocnym słonku lub gdy dobrze się przypatrzymy. Bardzo mnie to ucieszyło, bo jakoś nie przepadam za kolorowymi tuszami. Chciałam spróbować, kupiłam, przetestowałam no i wiem teraz, jak to jest być wymalowaną fioletowym tuszem:)



Tusz jest świetny. Jedna warstwa wystarcza, aby ładnie podkreślić oko, dwie dają już efekt całkiem nieźle pogrubionych rzęs. Jednak dla mnie to wciąż za mało teatralny efekt. Ja lubię mega mocno podkreślone rzęsy. Wtedy wystarczy jeszcze kreska, delikatny róż, ładna pomadka i makijaż w 5 minut gotowy.
Dla osób, które wolą ładnie umalowane rzęsiska bez efektu teatralności, ten tusz będzie idealny.

Rzęsy nie są posklejane, tusz się nie osypuje w ciągu dnia i bardzo łatwo się zmywa. Z całego serca polecam, warto spróbować.

A tak prezentuje się na moich oczętach:)


















Ponieważ nie czuję się dobrze w tym kolorze, puszczę ten egzemplarz dalej w świat.
Jeśli chcecie spróbować się zmierzyć z fioletem na oczkach zapraszam. Tusz ląduje na wyprzedaży już dziś.

Essie Watermelon- na przekór jesieni


Dzisiejszy post będzie o moim ukochanym lakierze. Kocham go nie tylko za piękny, intensywny odcień, ale również za uśmiech, który zakwita na mojej twarzy za każdym razem, gdy spojrzę na swoje paznokcie nim umalowane. Toż to czysta radość zamknięta w maleńkiej buteleczce.



Essie- Watermelon


Wiem, wiem, niezbyt pasuje do aury za oknem. Teraz odpowiedniejsze są bardziej stonowane kolory. Ale trochę radości w tak pochmurne dni należy nam się. I skoro otaczający świat nie chce nam dostarczyć odrobiny koloru, to należy samemu się zaopatrzyć w wesołego umilacza.



Essie- Watermelon


Essie Watermelon to bardzo piękny odcień różu z delikatnymi i bardzo nienachalnymi drobinkami. Taki landrynkowy słodziak, aż ma się ochotę go zjeść. Lakier kryje wyśmienicie, wystarczy jedna warstwa, żeby dokładnie pokryć całą płytkę. Dwie warstwy zapewnią pazurkom nieskazitelny look. 

  


Essie- Watermelon



Watermelon, tak jak większość Essiaków, nakłada się wspaniale, dzięki szerokiemu pędzelkowi. Trzyma się na moich paznokciach około 4 dni bez większych poprawek. Jak na moje możliwości, to naprawdę niezły wynik. Paznokcie mam wymagające naprawy. Straszliwie mi się rozdwajają. Kupiłam już i stosuję odpowiednie panaceum. Po miesiącu zdam relację z jego skuteczności.








Estee Lauder Sumptuous- całkiem przyzwoity tusz.


Tusz Estee Lauder Sumptuous od bardzo dawna mnie nęcił. Czytałam wiele pochlebnych opinii i nie raz trzymałam go już w ręku z zamiarem kupna. Ale w drodze do kasy przychodziło zwątpienie. Dopiero, gdy w Douglasie za 39 zł można było kupić miniaturkę tuszu w zestawie z błyszczykiem, ostatecznie zdecydałam się na zakup. Za małe pieniądze można przetestować dwa kosmetyki, co bardzo sobie chwalę. Dzisiaj zacznę od tuszu.










Producent obiecuje efekt pogrubienia i podkręcenia rzęs. I te dwa efekty są dla mnie zawsze kluczowymi przy wyborze tuszu. Lubię mieć mocne oko.

Po pierwszej próbie wrzuciłam tusz do kosmetyczki z rozczarowaniem, żadna z obietnic nie została spełniona. Rzęsy były nijakie, krótkie, dużo im brakowało do efektu teatralnego, a właśnie na taki liczyłam. No cóż, przynajmniej drogi nie był, 39 zł można przełknąć. W koszyku tusz leżakował sobie i nabierał mocy. Po dwóch tygodniach znów po niego sięgnęłam i to co uzyskałam za jego pomocą, zadowoliło mnie na tyle, że dałam mu szansę.






Rzęs nie rozczesywałam, żeby najdokładniej pokazać uzyskany efekt. Zostały one pogrubione i ślicznie podkręcone. Rzęsiska sięgają wysoko, nie są straszliwie posklejane. Tusz bardzo łatwo się zmywa, nie podrażnia oczu. Warto spróbować. Muszę jeszcze nałożyć go na bazę, bo bardzo jestem ciekawa, jak się zachowa.











Dzień Darmowej Dostawy- moja wishlista



Już za miesiąc kolejny DDD-day-Dzień Darmowej Dostawy. Lista sklepów wciąż się wydłuża, miejmy nadzieję, że więcej sklepów się przyłączy do tej akcji, gdyż cieszy się coraz większym powodzeniem.

Wstępną listę muśmieciów już przygotowałam. Ponieważ ostatnio zachowuję umiar w zakupach oraz minimalizm w zasobach kosmetyczno- pielęgnacyjnych, to moje wishe nie prezentują się zbyt okazale. Ale tylko tego potrzebuję i tylko tego chcę spróbować. Przynajmniej na chwile obecną. Muszę jeszcze przyjrzeć się ofercie sklepów pod kątem nadchodzących Świąt. Może jakiś fajne prezenty uda mi się wynaleźć.

Na pewno kupię jajeczko, tym razem w wersji czarnej. I do tego podróżną kosmetyczkę. Bez jajeczka ani rusz, już nie potrafię się umalować bez niego.


Po raz kolejny kupię dwufazowy koncentrat rewitalizujący Annemarie Borlind, a dodatkowo mam ochotę wypróbować różaną wersję anty-aging.






Do koszyczka dorzucę dwa szampony Logony- oczyszczający oraz dodający objętości. Ponieważ w pielęgnacji włosów przerzuciłam się wyłącznie na naturalne produkty, mam naprawdę tyle kosmetyków do przetestowania!!!




Dorzucę też coś do pielęgnacji twarzy.



 

Oraz kilka gadżetów:)



 






Promocja Essie na eZebrze.



Lakiery Essie uwielbiam, kocham i ubóstwiam. Zdetronizowały nawet Opiki. Jeśli macie ochotę spróbować tej marki, to polecam zakupy na eZebrze. Obecnie można Essiaki po 9,99 zł. Szerokiej gamy kolorystycznej nie mają, ale jest z czego wybrać na początek lakieromaniactwa:)






Właśnie dojrzałam, że mają też Nail Teka. W Sephorze kupowałam zestaw II za 55zł, a tutaj jest po niecałe 30 zł. Uch :(

Ze swojej strony sklep polecam, zakupy robiłam, przesyłka przyszła błyskawicznie.

Zakupy- czyli jak szykuję się na jesienną aurę:)


Jesień już całkowicie zawładnęła Rozewiem. Błoto wszędzie, wichry wieją i liście lecą z drzew.

Jestem okropnym zmarzluchem. Nienawidzę zimna i zawsze jestem przygotowana na nagłą zsyłkę na Syberię:) Ciepło jest dla mnie priorytetem. Ale ostatnio do czynników, które wpływają na moje decyzje zakupowe, dołączyła również wygoda. Wcześniej nie brałam jej pod uwagę. Musowo wybierałam obcasiki i dopasowane ciuszki. Mój styl diametralnie się zmienił. Ewoluował w kierunku lekko lumpiarskiego, co jest ogromnym zaskoczeniem dla mnie samej:)

Moimi ukochanymi i najczęściej noszonymi butami tej jesieni są ciężkie motocyklówy z "Venezii". Są niebywale wręcz wygodne!!! Noszę je do wszystkiego. Do spodni dresowych z "By Insomnia" (Sama nie wierzę, że to piszę, ale fakt, noszę dresy i to nie tylko po domu:) ), rurek i krótszych spódnic. Pasują do ramoneski, trencza czy mojej ukochanej parki z Zary.

Noszę się nonszalancko i dobrze mi z tym:)


źródło: www.venezia.pl

Znajdź 5 różnic- czyli jak kupiłam podróbę

No i okazało się, że moja radość z zegarka Korsa, którego pokazywałam wiosną, była niezwykle krótka, a zakończyła się nerwowo i z dozgonną obietnicą przed samą sobą, że nigdy już nie będę kupować tzw: okazji cenowych.
Przygoda wyglądała następująco. 
Pewnego pięknego, wiosennego poranka obudziłam się z ogromnym pragnieniem posiadania złotego zegarka. Miał być duży, błyszczący i od Michaela Korsa. Nie obchodziło mnie, czy to jest dobry zegarek czy nie. Podobał mi się i był to wystarczający argument, żeby go kupić.


Gdzie byłam, jak mnie nie było:)

Bardzo długo zastanawiałam się, czy cokolwiek jeszcze napisać, czy po prostu zamknąć bloga i już więcej nie wracać do smarowania w necie. Plus takiej decyzji to zdecydowanie więcej czasu dla siebie i dla rodziny. Ale minusów jednak jest więcej.

1. Bardzo rzadko odzywałam się na waszych blogach, ale wiernie czytałam nowe wpisy. Nie potrafiłabym odmówić sobie tej przyjemności.
2. Wiedza i to nie tylko o kosmetykach, którą można zdobyć buszując po blogosferze jest ogromna, a jej zakres niezwykle szeroki.
3. Miałam coś własnego, coś swojego i tylko mojego. Jak tu zrezygnować z tego:)

Zastanawiałam się nad tym, jak mój blog ma dalej wyglądać. I nie chodzi mi o zmiany w wyglądzie (aczkolwiek muszę coś z tym zrobić), ale raczej o tematykę. Nie chcę opierać swoich postów jedynie o testy kosmetyków. Na pewno nadal będę pisać o rzeczach, które mnie zachwyciły i odwrotnie, ale nie chcę aby to było sedno tego bloga.

Powodów, dla których chwilowo zawiesiłam pisanie, było dokładnie dwa.

Pierwszy- brak czasu. Praca zawładnęła większością mojego czasu i to co mi zostało, wolałam oddać rodzinie. Ona wygrała z Wami:)

Ale drugi powód i to ważniejszy, skłonił mnie do natychmiastowego zarzucenia blogowania. Co tu wiele pisać, uzależniłam się od kupowania. Wydawałam ogromne kwoty tylko na siebie. Ogromne jak na moje zasoby finansowe. A zaznaczę, że z mężem fortuny nie zarabiamy i mamy dwie dorastające pannice. Bez zastanowienia potrafiłam kolejną szminkę, puder czy ciuch kupić sobie, a gdy dochodziło do płacenia za rzeczy dla reszty rodziny, to zachowywałam się jak wariatka. Tysiąc razy pytałam się, czy aby to jest potrzebne, czy musi być TAKIE drogie. Granicę przekroczyłam, gdy miałam do wyboru- kupić torebkę lub łóżko dla dziecka. Zgadnijcie co wybrałam...

Na szczęście w porę się opamiętałam, ale terapia była ciężka. Odcięłam się od blogosfery i mojego ukochanego Wizażu. Nie jeździłam na zakupy, a jeśli już, to z mężem i ściśle sprecyzowaną listą. Po raz pierwszy weszłam w ten świat ponownie, gdy poczułam się silna. Teraz zanim wydam złotówkę, długo się zastanawiam. Potrafię odkładać :) Teraz na Modenę:) Jestem dumna z siebie, a było już naprawdę źle.

Dlatego właśnie tematyka bloga będzie bardzo mieszana. Kilka pomysłów już mam. 

Tak, tak... Mam na imię Monika i jestem egoistyczną zakupoholiczką...

Krótka ballada o mistrzu - Avene Cicalfate

Muszę pochwalić się moim małym sukcesem. Udało mi się doprowadzić niesamowicie wrażliwą cerę moich córek do porządku. A było już nieciekawie... 


Na twarzy każdej córci zauważyłam czerwone krostki, które zaczęły się ze sobą łączyć tworząc miejscowo coś jakby liszaje. Największe skupiska były koło nosa, ust, ale również na policzkach, szyi. Dodatkowo powodowały swędzenie, a nawet ból. Mycie twarzy samą wodą również było dyskomfortowe. Nic nie pomagało. Zmiany były coraz większe i coraz bardziej zaognione. W poszukiwaniu panaceum przewertowałam KWC wizażowe i zdecydowałam się na zakup Avene Cicalfate. Już pierwsza aplikacja przyniosła ulgę. Skóra została uspokojona, a wszelkie zmiany w ciągu dosłownie tygodnia zniknęły. A wcześniej próbowałam stosować Sanoflore miodowe, Biodermę Atoderm, Clotrimazolum i Sudocrem. Było tylko gorzej. Jednocześnie do mycia dziewczynki zaczęły używać zamiast Babydream natłuszczającego mydła Oceanic Oillan.



Opi Skyfall

Bondowska kolekcja kolorystycznie bardzo przypadła mi do gustu . Pokazywałam już wcześniej The Spy Who Loved Me, a teraz czas na kolejnego ulubieńca. Skyfall bardzo często gościł na moich pazurkach. Idealnie pasuje do codziennych stylizacji, jak i tych bardziej eleganckich.  Nie jest jakimś szczególnie pięknym i wyjątkowym odcieniem, ale myślę, ze warto w swojej kolekcji mieć coś bardziej neutralnego. Dobrze kryje, z czego jestem bardzo zadowolona, bo najchętniej sięgam po kremowe, kryjące lakiery. Na zdjęciach mam dwie warstwy na drugi dzień po pomalowaniu. 



Kolor Skyfall to miks brązu i czerwieni o ciepłym nasyceniu. Bardzo pięknie błyszczy i de facto nie potrzeba już wierzchniej warstwy nabłyszczacza. Jednak ja znów sięgam po Essie Good To Go, który oprócz świetnych właściwości wysuszających dodatkowo daje efekt lustra na pazurkach. A ja ten błysk uwielbiam! Taka sroka ze mnie:)




Do pomalowania użyłam poniższych produktów:



Dzisiaj tak pięknie słońce świeci i moja Puśka wygrzewa swoje futro od rana:)
Nie tylko my czekamy z niecierpliwością na nadejście wiosny:)



Mój prezent urodzinowy


W ubiegłą sobotę na liczniku przybył mi kolejny rok. Czas upływa nieubłaganie. Nie martwi mnie to zupełnie:) 
W tym roku mój mąż postanowił sprawić mi mega prezent. Wymarzony zegarek:) Zresztą intensywnie pracowałam nad tym, aby widział do czego wzdycham na monitorze:) Liczba otwartych zakładek też dała mu do myślenia. No i ma teraz śliczny zegarek w kolorze złota:)


Zegarek jest duuuży! I taki miał być. Innych nie toleruję, całe życie busole noszę na ręku. Tutaj jednak są dodane małe kryształki Swarovskiego, dzięki czemu zegarek zyskuje bardziej kobiecy charakter.


Zegarek ma grubą, złotą bransoletę. Po środku jest ona matowa, na na krawędziach pięknie błyszcząca. Ogniwa są szerokie. Niestety zegarek musiałam zwężać i to maksymalnie, bo w przegubie mam 14.5 cm.


Tarcza również jest złotego koloru. Na takiej bardzo mi zależało, bo nie podobał mi się kontrast pomiędzy bielą lub beżem a złotem.






Duży, co ? Ale właśnie taki mi się podoba! 


Koperta jest gruba, przez co w pierwszej chwili zegarek wydawał mi się straszliwie ciężki. Jednak w trakcie noszenia zupełnie zapominam o jego wadze.


Pamiętacie mojego Hamiltona i wątpliwości jakie miałam  w związku z nim? Wydawał mi się za duży, martwił mnie nieco brak zapięcia i kolor zupełnie nie pasował do mojej garderoby. Myślałam i myślałam i Hamiltona wymieniłam na Bedforda. To był strzał w 10! Torebka jest genialna! Ale o niej muszę napisać osobny post, bo jest tego warta!